Koncert “Singing Europe” na wrocławskim Stadionie Miejskim cieszył się atencją z kilku powodów – miał być jednym z czołowych wydarzeń Europejskiej Stolicy Kultury, miał zgromadzić największy “chór” w Europie, z kolei niektórzy obawiali się podczas niego zamachu. I z pewnością był to czas wyjątkowy, lecz z zupełnie innych względów.

Wejście na stadion Nowej Kaledonii było zdecydowanie najbardziej spektakularnym wejściem tego wieczoru. Takiego wejścia nie miał Chór Narodowego Forum Muzyki, nie miała nawet siostra Cristina. Ciemnoskórzy przybysze wkroczyli na płytę w rytm swojej piosenki, której wtórowały charakterystyczny chód i klaskanie. Wszyscy wiedzieli już, kto przyszedł.

“Niespodzianka” zapowiedziana przez konferansjera chyba nie mogła być bardziej “niespodziewana” – koncert rozpoczął się od wspólnego odśpiewania Błogosławieni miłosierni. Lecz właśnie w tym oczywistym rozpoczęciu znalazłem rzeczywistą niespodziankę dla siebie. Na scenę weszła – po prostu, bez żadnej zapowiedzi – siostra Cristina Scuccia, prawdopodobnie najbardziej dziś popularna zakonnica na świecie. Przygrywał jej osobisty zespół, refren śpiewał z nią Wrocławski Chór Światowych Dni Młodzieży… A właściwie to śpiewała publiczność.

Mimo że nie należę do entuzjastów hymnu (nie przekonuje mnie ta “wearetheworldowska” stylistyka), i choć wykonanie znacząco się od oryginału nie różniło, było w nim dla mnie coś autentycznie poruszającego. Wierzę, że tysiące ludzi ze wszystkich stron świata, ich wzniesione flagi i “Zakonnica muzyki pop”, musiały wzbudzić uśmiech na twarzy św. Cecylii, grającej na harfie z wielkim tłumem, którego nikt nie mógł policzyć.

Podczas koncertu nie obyło się bez innych niespodzianek, bynajmniej nieprzewidzianych. Siostra Cristina musiała przerwać występ z powodu awarii odsłuchu (dobrze, że udało się temu zaradzić i mogliśmy usłyszeć jej głos w pełnej krasie). Występ orkiestry i chóru Narodowego Forum Muzyki był zaś na stadionie ledwo słyszalny, a ludowe piosenki z różnych krajów okazały się jednak zbyt trudne dla wspólnego śpiewania. I właściwie koncert mógłby być niewypałem. Dlaczego jednak wypalił?

Jak głosiły zapowiedzi, jednym z artystów wieczoru miała być publiczność. I to ona właśnie stanowiła gwóźdź programu – pielgrzymi nie nudzili się ani chwili i pokazali nam wszystkim, że potrzebują mało albo tylko jednego. Śpiewom, rozmowom, tańcom (i pociągom!) nie było końca. Wszystko, co niezbędne, mieli obok i to całkowicie za darmo.

Były jeszcze selfie. I nie chodzi tu o jakiś pusty zwyczaj robienia sobie ze wszystkimi zdjęć. Te wszędobylskie fotki są świetnym obrazem tego, że miłosierdzie dzieje się tu i teraz. Z ludźmi ze zdjęcia jesteśmy tą jedną chwilę, chociaż pewnie nigdy już nie spotkamy. A może właśnie spotkamy się – na znacznie większym, zapowiadanym od dawna koncercie?

 

Fryderyk Nguyen